Wakacje minęły i coraz mniej okazji do spontanicznych wypadów (szczególnie dla tych co na co dzień pełnią rolę luksusowej taksówki dla własnych dzieci :)).
Obiecałam Wam jakiś czas temu dokończenie relacji z pierwszej części
"gubienia się w kaszubskich lasach", może się komuś przyda na kolejny - ponoć bardzo ciepły - weekend.
Po zupełnie nieoczekiwanym "odkryciu" i zwiedzeniu
kościółka w malowniczych i słodkich :) "Lizakach" poturlaliśmy się dalej - mąż z miną zwycięzcy ( " A nie mówiłem, że warto wyleźć z chałupy?"), a ja z lekkim poczuciem winny za wcześniejsze marudzenie.
Nie ujechaliśmy daleko gdy naszym oczom ukazała się
żuławska chata z charakterystycznym podcieniem.
I to w samym sercu Kaszub!.
Drewniana, na kamiennej podmurówce z typową ryglową wystawką wspartą na drewnianych filarach.
Uznałam to za nadprzyrodzone nagromadzenie estetycznych podarunków jak na jeden dzień i zaczęłam podejrzewać, że nasze zgubienie się lesie wcale nie było przypadkowe..
Bo nie wiem czy Wam mówiłam ( niektórym na pewno :)), że ja w takiej żuławskiej chacie to planowałam się urodzić, dojrzeć, powić moją 5 dzieci, spokojnie się zestarzeć i jako uśmiechnięta staruszka otoczona wianuszkiem wnuków i prawnuków zejść ( z tego świata ).
Ze wszystkich atrakcji pozostały mi już chyba tylko te 2 ostatnie ;).